Nie chcę rozpalić miłości ognia później zgasić, chcę to szerzyć, chcę w to wierzyć i się. cieszyć i wciąż mam cichą pełną wiary. nadzieję, że nadejdzie ten dzień, że. odchylę głowę na bok i zobaczę drugi cień, który otuli mnie szczęściem, czekam na ten. dzień, gdy ujrzę na palcu złoty pierścień. Ref.
Szukaj mnie tam, gdzie zapada mrok. Ja już dalej nie idę, dalej nie idę. To ostatni rok, ostatni rok. Tam gdzie zapada mrok. Ja już dalej nie idę, dalej nie idę. Jebać ten spacer po linie
Kochaj i ta - Sami zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Kochaj i ta.
Vay Tiền Nhanh. Justyna Święty-Ersetic, jedna z najbardziej utytułowanych polskich sprinterek w historii, w mocnych słowach wypowiedziała się o sytuacji związanej z brakiem startu Anny Kiełbasińskiej w sztafecie mieszanej 4x400 w lekkoatletycznych mistrzostwach świata — Czas niby goi rany, ale nie wyobrażam sobie w tej sytuacji startu z Anią w jednej drużynie. Swoim zachowaniem pokazała, że nie zasługuje na bieganie w niej — powiedziała Święty-Ersetic Sama przyznała, że Kiełbasińska była od niej znacznie lepsza w tym sezonie i to ona miała filarem drużyny Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onetu Trzeba przyznać, że pierwszy dzień lekkoatletycznych MŚ rozpoczął się od afery w polskiej drużynie. Okazało się bowiem, że w rywalizacji sztafet mieszanych nie zobaczymy Kiełbasińskiej, która zrezygnowała ze startu w eliminacjach, sugerując, że trener Aleksander Matusiński umawiał się z nią tylko na ewentualny finał. Okazało się jednak, że Polacy byli nieco na bakier z przepisami. Kiedy wyszło, że w finale, w porównaniu z eliminacjami, można dokonać w składzie tylko jednej zmiany, trener postanowił, że w obu biegach wystąpi "Kiełbasa". Ta zrezygnowała jednak ze startu i jeszcze przed eliminacjami wydała oświadczenie. — Na pewno zamieszanie z Anią nie wpłynęło na nas pozytywnie. Raczej negatywnie, bo ciągle byłyśmy zasypywane pytaniami o tę sytuację. Wszyscy drążyli temat, a mistrzostwa świata to nie jest miejsce na tego typu rozmowy. Oczywiście wyszła sytuacja z tym, że można zmienić tylko jednego zawodnika przed finałem w porównaniu do eliminacji, ale nie wiedzieliśmy o tym. Nie mieliśmy na to wpływu. Trzeba było się po prostu dostosować do sytuacji — powiedziała Święty-Ersetic, mistrzyni olimpijska w sztafecie mieszanej 4x400 m, wicemistrzyni świata w sztafecie kobiecej 4x400 m i aktualna mistrzyni Europy indywidualnie na 400 m i w sztafecie kobiecej 4x400 m. Zobacz także: Afera w polskiej kadrze. "Ania odmówiła startu" To jedna z najbardziej utytułowanych polskich sprinterek w historii, a jednak po finale przyznała. — Ania jest dużo lepszą zawodniczką ode mnie w tym sezonie. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, że to ona będzie filarem sztafety w finale. Nie chciała jednak biegać. Odmówiła startu w eliminacjach. Dlatego nie rozumiem jej roszczeń. Próbowałam ją zrozumieć, ale oświadczenie, jakie wydała, spowodowało, że zaginął duch drużyny. W przeszłości bywało różnie, ale zawsze tworzyłyśmy zgrany zespół. Na bieżni zawsze się jednoczyłyśmy. Jestem tyle lat w tej sztafecie i nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z taką sytuacją. To jest dla mnie niezrozumiała sytuacja. Jesteśmy przecież powołani do drużyny narodowej. Trener wyznacza zawodniczkę do startu, a ona rezygnuje. To chyba nie jest w porządku. Tym bardziej że cała ta sytuacja odbiła się na moim trenerze (Aleksander Matusiński — przyp. TK). Doszły mnie głosy, że biegałam w finale, bo jestem zawodniczką trenera kadry. To nie jest jednak prawda. Od początku wiedziałam, że będę biegała w eliminacjach, a Ania wchodzi za mnie do finału. Niestety sytuacja uległa zmianie i Ania musiała biec w obu startach. Nie chciała jednak wystąpić w dwóch biegach i zrezygnowała. Dlatego ja biegałam — tłumaczyła Święty-Ersetic. Zapytana o to, czy wyobraża sobie start w jednej drużynie z Kiełbasińką w sztafecie kobiecej 4x400 m (eliminacje — finał — — Czas niby goi rany, ale nie wyobrażam sobie w tej sytuacji startu z Anią w jednej drużynie. Na pewno jej brak zaważył na wyniku sztafety mieszanej. Swoim zachowaniem pokazała, że nie zasługuje na bieganie w tej drużynie — zakończyła Święty-Ersetic. Zobacz także: Sensacyjny sukces Polki od kuchni. Pomagaliśmy trenerowi Zdania na temat zamieszania nie miała jeszcze okazji wypowiedzieć najszybsza Polka w tym sezonie Natalia Kaczmarek, bowiem ona w eliminacjach odpoczywała. Po finale zabrała jednak głos. — Sama nie wiem, jak nazwać całą tę sytuację. Na pewno czuję negatywne emocje. Dla mnie sytuacja jest niezrozumiała i nie na miejscu. Jesteśmy drużyną i każdy zostawia dla niej serce na bieżni. Tak było od lat. Na igrzyskach to zrobiliśmy i w Eugene chcieliśmy zrobić to samo. Ania odmówiła jednak startu w sztafecie, bo można to głośno powiedzieć. Trener ją wystawił, ale ona powiedziała, że nie będzie biegała. Trzeba było zatem radzić sobie bez niej, a przecież była nam potrzebna. Jest nam przykro, że nie pobiegła — powiedziała Kaczmarek. Sytuacja zatem jest chyba jasna. Kiełbasińska może się skupić teraz już tylko i wyłącznie na starcie indywidualnym, bo w drużynie "Aniołków" nie będzie już mile widziana. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi zawodniczek. Z Eugene (USA) — Tomasz Kalemba, Przegląd Sportowy Onet
Ludzi online: 294, w tym 5 zalogowanych użytkowników i 289 gości. Wszelkie demotywatory w serwisie są generowane przez użytkowników serwisu i jego właściciel nie bierze za nie odpowiedzialności.
Grecja mówisz...? No trudno, niech już będzie to pływanie po ciepłym! W sumie długo nie trzeba było mnie namawiać na majówkę na Cykladach. A com tam widziała - napisałam i zostawiam dla potomności. ----------------- Cyklady zwiedzialiśmy w dwa jachty pod egidą JoinUs'a. Ale jeden dodatkowo pływał pod banderami Sailforum i Biedoty Morza. Kiedy więc na łódkę schodzi się tygiel towarzyski w postaci odpaleńców, popaprańców i odszczepieńców - to wiedz, że coś się dzieje... Polska, Sailforum, Biedota Morza ;) Do Aten docieraliśmy w różnych terminach i na różne sposoby. Ja byłam w ósemce śmiałków, którzy zdecydowali się przejechać busem pół Europy, by przypomnieć sobie różnice między krajami, które są w UE i strefie Schengen, a które nie są. Ogólnie podróż w porządku, choć tłuczenie się 2300 kilometrów jest oczywiście męczące. Na szczęście widoki z okien busa trochę tego wysiłku rekompensowały. Czerwone dachy domów na górskich stokach w Serbii, serpentyny odsłaniające kolejne zalesione wzgórza w Macedonii, przepięknie położone autostrady w Grecji robiły dobrą robotę. Macedonia A skoro już mieliśmy auto do dyspozycji - postanowiliśmy zatrzymać się w Grecji na chwilę i zobaczyć Meteory. To był strzał w dziesiątkę - wrażenia absolutnie zapierające dech, wielki żal, że przyjechaliśmy na tyle późno, że klasztory były już zamknięte dla zwiedzających. Meteory Sobota, 29 kwietnia, Ateny Do mariny Alimos (Kalamaki) w Atenach zjechaliśmy się wszyscy w sobotnie przedpołudnie. Pierwsze zetknięcie z mariną to wrażenie potężnego chaosu i hardcoru, a upał, zmęczenie podróżą i lodowata woda w prysznicach spraw nie ułatwiały. Gdzie jest nasz pirs? Gdzie jest koleś, kóry nam wyda jacht? Który to w ogóle jacht? A jeszcze obiad, upał, zakupy, upał, upał, upał... Kto, do cholery, w ogóle wymyślił ten rejs po Grecji, hę?! Ale udało się. Odebraliśmy naszą Filię (Oceanis 411), i dziewięcioosobowa ekipa w składzie Tomek (skipper), Patka, Ania, Nika, Jean, Odzik, Bartek, Paweł i Jodyna wieczorem była gotowa do drogi. s/y FIlia, Oceanis 411 Niestety, nasi przyjaciele z drugiej łódki nie mieli tyle szczęścia - z różnych przyczyn odbieranie jachtu strasznie im się przedłużyło i nie dostali zgody na wypłynięcie w sobotę na noc. Postanowiliśmy się więc rozdzielić, i złapać gdzieś po drodze, tak szybko jak to będzie możliwe. Po przeanalizowaniu prognoz pogody na cały tydzień uznaliśmy, że najwięcej sensu ma kręcenie kółka po Cykladach zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ustaliśmy plan ramowy: ruszamy w kierunku Naxos, by w środku tygodnia spaść na Milos i stamtąd rozpocząć powrót do Aten. Niedziela, 30 kwietnia, Kythnos, Syros No więc sobie pyrkamy w nocy, niestety głównie na silniku, ale wykorzystując każdą okację do odstawienia kataryny chociaż na godzinę, żeby pośmigać pod żaglami. To była spokojna noc, ale Posejdon i tak zbierał ofiary, szczególnie od osób, które były pierwszy raz na morzu. Kiedy więc rano docieramy na Kythnos i cumujemy we wiosce Loutra, niektórzy są naprawdę szczęśliwi. Porcik jest jednak malutki i ciasny, na chwilę więc cumujemy do betonowego nabrzeża, czekając, aż jeden jacht wypłynie i zwolni dla nas miejsce przy burcie nieszczęśników, którzy muszą zostać tu na dłużej, by dokonać naprawy silnika. Tamci wypłynęli, a nieszczęśni Francuzi pomagają nam przycumować do nich w tratwie, ogólnie są bardzo sympatyczni i bezproblemowi. Nasi Królowie Kambuza, czyli Patka i Odzik, serwują na śniadanie jajecznicę i sałatkę grecką. Pogoda piękna - jest ciepło, ale nie skrajnie upalnie. Loutra robi na nas świetne wrażenie, miły początek zwiedzania Cykladów. Bierzemy kąpiel w gorącym źródełku, chłodzimy się w morzu, kupujemy wino, zaglądamy, co słychać za rogiem krętych uliczek, jemy obiad, relax panie pełną gębą! Loutra kąpiel w gorącym źródełku Od mniej więcej godz. 14 do porciku zaczynają spływać kolejne jachty. Wieje coraz mocniej, więc wejście do mariny nie jest już takie proste, a robi się naprawdę ciasno. My mamy jednak w planach przestawić się na noc wyspę Syros, do miejscowości Finikas. I już mamy wyruszać, czekamy tylko, aż Odzik wróci ze sklepu, gdy na trzeciego do naszej tratwy zaczynają cumować Niemcy. Tłumaczymy im, żeby odeszli na drugi krąg i dali nam 5 minut, bo my właśnie wypływamy - ale oni nie, muszą po swojemu... I kombinują jak w '39tym. Długa cuma na ląd - ale chcą przez nasz kosz dzibowy ("jak! panie! my zaraz wychodzimy!")! No to może nie przez kosz, tylko pod kotwicą ("te, panie, weź tę cumę poluzuj, bo się haczy, a zaraz wychodzimy!!", "ej, gościu, zawiąż tę cumę pod naszą, bo inaczej swojej nie wyszarpnę!") itd itp. Z pół godziny kombinowali i blokowali nas, bo nie chciało im się zrobić jeszcze jednego kółeczka. No ale dobra - w końcu wyszliśmy i jedziemy do Finikas. Żagle w górę, śmigamy jak złoto, siadam więc na dziobie i cieszę się, jak mnie od czasu do czasu zalewa fala. Tymczasem chorujący - mają przerąbane... pięknie jest! Ponieważ nie wszyscy znaliśmy się przed wyjazdem, a w Atenach nie było czasu ani specjalnie miłych okoliczności na wieczorek zapoznawczy - robimy go sobie właśnie na Syros. Kolacyjka, winko, coś tam coś tam , gitarka - no cóż, trochę nam się wieczorek przedłuża... Poniedziałek, 1 maja, Naxos Poniedziałkowy poranek zdecydowanie należy do Bartka. Oto opowieść z cyklu "Jak przez przypadek zrobiłem życiówkę" : Bartek postanowił wykorzystać poranny chłodek i pójść pobiegać. Wstał przed 7 i wyruszył na 10 kilometrów. I biegnie, biegnie, coś mu wolno te kilometry lecą, no ale w końcu wczoraj trochę wszyscy popiliśmy, więc może wrażenia kacowe... Dobiegł na drugi koniec wyspy, a tu dopiero piątka na liczniku... No to czas wracać... Aż w końcu nogi zacznają odmawiać posłuszeństwa, a Bartek zaczyna uważnie przygladać się telefonowi... Dobrzeście zgadli! Bartek pobiegł... 10 mil morskich. Tak oto przez przypadek stał się półmaratończykiem Wrócił styrany, ostatnie kilometry do mariny podwiózł go jakiś Grek, a my nie możemy pozbierać się ze śmiechu, ale i z szacuneczku do Bartka. W tzw. międzyczasie śmiejemy się, że mamy dziesiątego załoganta. Z niewiadomych powodów nie potrafię się nauczyć, że Bartek to Bartek, i co chwilę mówię na niego Sławek. "Sławek" zostaje więc z nami na dłużej i wszyscy się o niego troszczą. "Dlaczego dałeś 9 talerzy, to Sławek nie będzie jadł?", "Polej Sławkowi!". Sławek jest też zdecydowanie naszym najlepszym sternikiem: jedzie jak po sznurku, w ogóle nie myszkuje, nie narzeka, nie męczy się, jedzie zawsze wtedy, gdy innym się nie chce... po prostu złoty chłopak Nasza druga załoga tymczasem nockę spędziła na kotwicy pod Syros, tego dnia mają plany dolecieć na Paros. My, patrząc na prognozy, trzymamy się swojego planu: śmigamy na Naxos. Wieje dość mocno, momentami regularne 6B, i to z północy, więc szykujemy sobie plan B i C, gdyby okazało się, że w tych warunkach wejście do portu w Naxos (który jest odsłonięty) będzie niemożliwe. Ale port dopiero za kilka godzin, a tymczasem... pięęęęękna jazda!! Wspaniałe, żeglarskie warunki. Trochę fali, która czasem wjeżdża na pokład, trochę zrefowane żagle, jedziemy połówką/baksztagiem, no po prostu bomba! Ostatecznie do Naxos wchodzimy bez większych kłopotów. Wieje, więc jest dość chłodno! Zakładamy długie spodnie i bluzy, i idziemy na kolację, spacerując po wąskich uliczkach Naxos, zaglądając niemalże mieszkańcom w okna. bardzo wąskie uliczki Naxos Niesamowicie urokliwe miejsce. Po kolacji idziemy zobaczyć słynną Portarę, czyli bramę nieukończonej świątyni Apollina. Zachodu słońca nie widać, bo chmury wiszą nad miastem. Obowiązkowa sesja zdjęciowa w tym miejscu - i spadamy na łódkę. Wieczór się rozkręca, dla niektórych tak bardzo, że jeszcze raz, w nocy, wyskakują pozwiedzać miasteczko. sesja ;) Wtorek, 1 maja, Faragas Rano jeszcze spacer, kawka i ciasteczko, i lecimy. Tego dnia w końcu spotkamy się z naszą drugą załogą. Oni z północy Paros, a my z Naxos, ruszamy w kierunku zatoczki Faragas na południu Paros, którą upatrzyliśmy sobie, żeby spędzić tam pół dnia na kotwicy - wykąpać się w morzu, pointegrować itd. Z prognozami pogody jest jak z papieżem Polakiem (miał przyjechać -nie przyjeżdża. Potem nie miał przyjechać - przyjeżdża...). W ciągu dnia miało nie wiać, za to w nocy miał być korzystny wiatr, który chcieliśmy wykorzystać na dłuższy przeskok na południową część Milos. I oczywiście wszystko jest inaczej, niż miało być Zamiast flauty - zaraz po wyjściu z Naxos mamy porywisty wiatr i burzę. W końcu odnajdujemy się z naszą drugą załogą, i już wspólnie płyniemy do wypatrzonej zatoczki. spotkanie na wodzie Niestety, jest dość chłodno i deszczowo, więc na kąpiel w morzu decyduję się tylko ja. Krążę więc wpław między dwoma jachtami, skaczę sobie z burty i ogólnie jest bosko, tylko inni patrzą na mnie jak na popaprańca... Integracja przez to wychodzi na razie średnio, ale spoko - nadrobimy! Nasi Królowie Kambuza serwują mega fantastyczny obiad, a ja dostaję do ręki gitarę oraz polecenie: graj! No to gram! Śpiewamy jak opętani, drzemy się wręcz w niebogłosy dobre dwie godziny przy gitarze, a potem już bez gitary, za to przy karaoke. Niestety... jakoś tak się stało, że tego wieczoru stało się jasne: hymnem naszego wyjazdu staje się piosenka Cleo. "W dzień nie szukaj gwiazd, one nocą są"... Popołudnie w takich warunkach mija wspaniale i szybko, aż w końcu zbliża się zachód słońca nad wzgórzami... Obie załogi wpadają na ten sam pomysł: wyciągają załogantów na top masztu, żeby porobić zdjęcia. U nas, przy dumym akompaniamencie Eny'i na maszt wjeżdża Patka. Patka masztowa ;) Jodyna masztowa ;) Ona u góry, a my na dole nie ustajemy w zabawie - całą załogą tańczymy Makarenę, co dla potomnych Patka filmuje z góry, a Bartek z pokładu. No działo się, działo... Środa, 2 maja, Milos Już noc, oba jachty podnoszą więc kotwice i wspólnie ruszamy w nocny przeskok na południe Milos. Miało wiać, a tu cisza jak cholera, gładka woda, zero wiatru. Słabo, ale z drugiej strony jaskinie, do których się kierujemy, najwygodniej zwiedzić właśnie przy gładkiej wodzie, więc aż tak się nie martwimy. Nad ranem zrzucamy kotwicę przy skałkach, by złapać chwilę snu bez grającej kataryny, potem śniadanko, przestawiamy się parę mil pod jaskinie, znów kotwa w dół... i okazuje się, że zaczyna się rozbudowywać lekka fala. No masz ci los! Ale co, my nie damy rady?! Ponton na wodę, silnik w ruch, wiosła na wszelki wypadek - i śmigamy! Jedni pontonem, inni wpław, ciepło, słoneczko, piękne widoki, przedpołudnie jak marzenie! Z wizytą na nasz jacht wpada w końcu delegacja z drugiej łódki, pogaduchy, śmiechy itd. Odzik jaskinie i skałki super! Jak już się naoglądaliśmy - ruszamy w górę, by na wieczór wejść do uroczego Adamas na północy Milos. Po drodze zabawy trwają w najlepsze - dobrze więc, że mamy Sławka, którego trochę jedynie pilnuje Tomek... w dzień nie szukaj gwiazd... ;) W końcu oboma jachtami staniemy blisko siebie (choć nie obok, roydzielają nas Rosjanie i Brytyjczycy), będzie można się spotkać dwoma załogami. Zanim jednak nastąpi długi wieczór - to jeszcze obowiązkowo popołudniowe lody, a niektórzy wybierają się na dłuuuuugi spacer, gdzieś w góry, daleko, daleko! Ja taka głupia na szczęście nie jestem, przyjechałam nad morze, a nie na górski trekking. Poza tym trzeba zrobić jakieś zakupy, więc wracamy z Tomkiem na łódkę, załatwiamy sprawy, i czekamy na naszych - jednych i drugich. No i tak czekamy, czekamy, coś by się spsociło... A nasz drugi jacht jakoś tak słabo przycumowany... No to poprawiamy im cumki, by było jak należy! cumki poprawione! Czwartek, 3 maja, Poros To był długi wieczór... Tymczasem nasz plan zakładał, że wcześnie rano wyruszymy w dłuższy przeskok na Poros, by wykorzystać wiatr, a poza tym posmakować czegoś innego niż Cyklady, no i żeby w piątek mieć już bliżej do Aten. Planu się trzymamy, więc o 5 rano (niektórzy właściciwie bez spania ) oddajemy cumy. Wykorzystać wiatr, ehe... Miało wiać dobre 4B, a tymczasem nie wiało prawie w ogóle. Nie ma wyboru - trzeba orać na silniku, ewentualnie podpierając się gienią, jak czasem powieje. Co zrobisz jak nic nie zrobisz... No to znowu gitarka itd. Na szczęście cały dzień przy okrutnym akompaniamencie kataryny, zdecydowanie wynagradzają widoki na Poros! Przepięknie położony port, a Zatoka Sarońska to już zupełnie inny klimat niż Cyklady, jesteśmy więc absolutnie zachwyceni. pierwsze zetknięcie z Poros widoki rewelacja! Cumujemy burta w burtę, cumy zresztą odbiera od nas super sympatyczny właściciel knajpy, do którego zachodzimy na wieczorną kolację. Wcześniej jednak wspinamy się na wzgórze na zachód słońca i popodziwiać widoki, bo te są naprawdę niesamowite! No i cóż, nastał kolejny długi wieczór. W dzień nie szukaj gwiazd, one nocą są... Piątek, 4 maja, w drodze do Aten W Atenach musieliśmy być już w piątek o 17. Z Poros to tylko kilka godzin jazdy. Żeby więc nasz rejsik nie skończył się po prostu w gorących Atenach - nasza załoga postanawia opuścić Poros nieco wcześniej i stanąć gdzieś jeszcze na kotwicy, żeby ostatni raz wykąpać się w morzu. Ledwo wyszliśmy z Poros - patrzymy, a tu przed dziobem skaczą delfiny! Cała kolonia! Z osiem sztuk tańszy dla nas Zorbę! Gasimy więc silnik i obserwujemy wspaniałe widowisko. delfiny! Patrzymy tak dłuższą chwilę, aż ktoś rzuca hasło "chodździe z nimi popływać!". Długo się nie zastanawiamy, razem z Patką i Odzikiem szybko wskakujemy do wody. Wkrótce delfiny odpływają, ale my już w tej wodzie jesteśmy... a więc to środek morza, a nie zatoczka, jest naszym ostatnim kąpielowym miejscem. No to jeszcze parę skoków z burty, może jeszcze jedna Makarena? A może by się tak wywieźć na fale i skoczyć? A może na bomie? I w taki właśnie sposób spędzamy fantastyczną godzinę na zabawie w morzu. W końcu z portu startuje nasza druga załoga - więc wspólnie już udajemy się w kierunku Aten. Im bliżej Aten, tym upał większy, wiatru nie ma, zaraz umrę, jeny jeny, kto w ogóle wymyślił ten rejs po ciepłym, hę?! Cumujemy o 17, jacht będziemy zdawać jutro z samego rana. Marina znów robi potworne wrażenie, ale już odrobinę lepsze, niż tydzień temu. Wiadomo - pakowanie, prysznic, kolacja kapitańska i ostatni wieczór w Grecji. Spotykamy się z kolejnymi znajomymi, spora część wieczoru upływa więc na zdzieraniu gardeł przy dwóch gitarach. Niektórzy nie mogą jednak imprezować na całego, bo przecież ośmioro z nas czeka jeszcze powrót busem z powrotem do Polski. Grecka balanga dobiegła końca. Sobota, 5 maja, Ateny Od rana wysokie tempo - śniadanie, sprzątanie, zdawanie łódki (na szczęście szybkie i bezproblemowe) - i ogólny chaos, bo jedni jeszcze zostają w Atenach, inni jadą na lotnisko, a jeszcze inni muszą się zapakować w busa i jechać do domu. Pożegnania są więc krótkie, i o 10 ruszamy w podróż powrotną. Znów podziwiamy widoki w Grecji i Macedonii, w Serbii zatrzymujemy się na kolację i ciśniemy dalej, tracąc jednak sporo czasu na granicach państw spoza Schengen. ------------------------- Moje ogólne wrażenia? Ateny straszne, Cyklady bardzo fajne i pewnie chętnie wrócę tam jeszcze kiedyś, żeby zobaczyć to, co siłą rzeczy opuściliśmy. Na szczęście na wyspach temperatura była fantastyczna, nie było upału i dało się żyć. Im bliżej kontynentu jednak tym gorzej Poros zrobiło dobrą robotę, zachęcając do popywania kiedyś po Zatoce Sarońskiej. Skipper i załoga fantastyczni, jacht w porządku, nie mieliśmy z nim żadnych problemów, był bardzo dobrze utrzymany jak na swoje 20 lat. No i OK - przyznam, że to spoko opcja, jak na nocną wachtę potrzebujesz ewentualnie polarka, bo sandałki to już tak wcale niekoniecznie... 285 mil, które zrobiliśmy, to uważam całkiem niezły dystans.
w dzień nie szukaj gwiazd tekst